Najnowsza powieść Jacka Dehnela to książka niezwykła! Niezwykła w wielu wymiarach - tak treściowych, jak i formalnych. Zajmująca jest jej fabuła, niezmiernie interesująca jest jej bohaterka, ciekawe są budowa i kompozycja tej książki, przekonujący jest jej język. Nie dziwi, iż „Matka Makryna” to utwór, który znalazł się w ścisłym finale nominowanych do prestiżowej literackiej Nagrody Nike 2015 roku.
Książka zbudowana jest z dwu części.
(...)
Obie są swoistą spowiedzią. Penitentką w obu jest ta sama osoba – matka Makryna. Obie części opowiadają o przypadkach życia mniszki. Obie rozpoczynają się tak samo: „W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, będę pisała prawdę, samą prawdę i tylko prawdę, tak mi dopomóż Pan Bóg w niebiesiech i wszyscy święci Jego, amen”. I obie diametralnie się różnią!!! Jedna część powieści ukazuje bohaterkę jako Polkę-męczennicę, cierpiącą za wiarę i ojczyznę. Druga część przedstawia nieszczęśliwą kobietę, ale także przebiegłą oszustkę żerującą na uczuciach religijno-patriotycznych innych. Fragmenty obu części przeplatają się, powoli ukazując ową PRAWDĘ o życiu tytułowej bohaterki. Powieść jest tak skomponowana, że wątek martyrologiczny w części pierwszej ujęty jest zgodnie z chronologią, natomiast sekrety życia bohaterki w części drugiej ujawniane są nie w pełni chronologicznie, w porządku odwróconym, gdyż o najwcześniejszych latach życia bohaterki czytelnik dowiaduje się w końcowych dopiero rozdziałach. Matka Makryna to postać historyczna. Jednak książka o niej nie jest tylko jej biografią. Jest to raczej utwór psychologiczno-społeczny, próbujący rozwikłać fenomen kłamstwa funkcjonującego jako niepodważalna prawda przez niemal całe stulecie. Jest to utwór próbujący wyjaśnić, jak to się stało, że prosta, by nie powiedzieć prostacka, Żydówka stała się w świadomości jej współczesnych polską szlachcianką wysokiego rodu, że niewykształcona, prymitywna w sposobie bycia, osoba rozmawiała z elitą intelektualną swoich czasów, znała księcia Czartoryskiego, upominała Mickiewicza, lekceważąco zbywała Słowackiego czy Norwida, ośmieliła się uderzyć Jełowickiego, uczestniczyła w audiencji u papieży, była odwiedzana przez przedstawicieli arystokracji – polskiej, francuskiej, włoskiej. Jest to przy tym także utwór pomagający zrozumieć, w jaki to sposób wdowa po rosyjskim oficerze, która nigdy nie była mniszką, mogła funkcjonować w opinii ogółu jako przełożona zakonu unickiego bazylianek z Mińska prześladowana przez prawosławnych popów za swe przekonania religijne i narodowe. A przede wszystkim jest to powieść o kobiecie, która z bardzo prozaicznego powodu - by przeżyć - potrafiła stworzyć sobie nową tożsamość i to tak doskonale, że niemalże sama w to swoje drugie wcielenie uwierzyła!
Matka Makryna to naprawdę Jutka spod Lubcza, która została najpierw służącą Julką w pańskim pałacu, a później żoną kapitana carskiej armii, czyli Ireną Wińczową. Małżeństwo jej się nie udało; wykorzystywana, upokarzana, katowana przez męża pijaka przeżyła piekło. Po śmierci współmałżonka została sama na świecie, bez rodziny, przyjaciół, bez środków do życia. Wtedy, nie mając nic do stracenia, trochę przez przypadek, postanowiła zostać matką Makryną. I stworzyła mit męki sióstr bazylianek, który okazał się strzałem w dziesiątkę! Za opowiadanie o cierpieniach prześladowanych zakonnic otrzymywała kromkę chleba, dach nad głową, współczucie i uznanie ludzi. Tak podsumowuje historię swojego życia: „Raz, że wdowa. Dwa, że biedna. Trzy, że stara. Cztery, że baba. Pięć, że przechrzta żydowska. Sześć, że brzydka. Z bliznami dawnymi na twarzy, a paroma jeszcze całkiem świeżymi, pomarszczona, przygarbiona, z nogami popuchniętymi, sapiąca, gdy po stopniach wchodzi – a przecież wchodziłam po stopniach coraz wyżej i wyżej, przez Poznań, przez Paryż, aż do samego Rzymu, a dalej w królestwo czynienia cudów i prorokowania, jakby mi aniołowie pod stopy kolejne stopnie kładli ze złota i kryształu.” Szczególnie interesującą w książce, według mnie oczywiście, jest kwestia, jak udało się owej fałszywej przeoryszy „omotać” polską emigrację. Gdy poznawałam kolejne fragmenty jej opowieści o siedmioletnich cierpieniach, wyczuwałam przecież, iż rysowane obrazy heroicznych zmagań z przeciwnościami losu, głodem, katorżniczą pracą, z okucieństwem prześladowców są mało prawdopodobne. Historię tę cechuje wielki dramatyzm, patos, egzaltacja, a eskalacja ukazywanych cierpień urasta do jakichś fantasmagorycznych wizji (przykładem niech będą makabryczne opisy męczeńskich śmierci mniszek). A przecież taką właśnie wersję poznali Polacy przebywający na obczyźnie, w Paryżu i w Rzymie. Nie przeszkadzały im drobne nieścisłości w jej opowieści, nie zrażały ich noty dementacyjne carskiej dyplomacji, sprostowania i dowody kłamstwa. „Zanurzyli się” w tej swoistej bajce o złym smoku – carze rosyjskim, który prześladuje niewinne zakonnice rękami swoich oprawców oraz o biednej niewinnej sierotce - niezłomnej obrończyni polskości, której udaje się tego smoka przechytrzyć i pokonać. Przyjęli oni rzekomą matkę Makrynę z otwartym sercem, wzruszali się jej męką, podziwiali jej odwagę i wytrwałość, szukali u niej pomocy duchowej, pociechy, wręcz cudu! Udało się autorowi niezwykle celnie wytłumaczyć ten fenomen zapotrzebowania na cierpiętnictwo za ojczyznę i odwagę w przeciwstawianiu się zaborcy. Matka Makryna doskonale sama tłumaczy ten trend: „...na początek jednak starczyło powtarzać Bóg i Polska, Moskale i męczeństwo, w różnych porządkach, a łzy już w oczach stawały, sznirpiły nosy i palce same sięgały po różańce”. Patriotyzm i postawa antycarska w historii mińskiej przeoryszy stały się prawdziwym chlebem, którym karmiły się, tam daleko na obczyźnie, rzesze wszystkich żyjących jedynie nadzieją zmartwychwstania ojczyzny.
Bardzo ciekawie przedstawia się przy tym obraz polskiej emigracji ukazany oczyma osoby pragmatycznie oglądającej rzeczywistość, realistki twardo stąpającej po ziemi. Ci najwięksi, najświętsi w Paryżu, czczeni przez rzesze uchodźców – książę Czartoryski, wieszcz Mickiewicz, mistrz Towiański – to po prostu dziwacy w mniemaniu matki Makryny, a już najdziwaczniejsi i najgorsi w żywiole polskim to poeci, od których „nie można się było opędzić”. Świetnie też autor przedstawia postrzeganie dwóch dla nas dzisiaj największych twórców tej doby – Mickiewicza i Słowackiego. Matka Makryna tego pierwszego widzi jako człowieka, z którym należy się liczyć, tego drugiego natomiast lekceważy totalnie. Ogrom tego lekceważenia widoczny jest chociażby w prostym fakcie, iż nie potrafi zapamiętać jego nazwiska! Nazywa go różniście, ale chyba ani razu właściwie. Słowacki więc – i tu popis językoznawczy autora! - to Sławucki, Słowiński, Sławuski, Sławacki, Słowicki, Słowikowski. A poemat o niej przez niego napisany kwituje matka Makryna krótko: „...choć gdyby to on (Mickiewicz), a nie Słowiński o mnie poemat napisał, nie tylko wszyscy Polacy we Francyi łzy by lali jak grochy, ale i niejeden Francuz...”. (Juliusz Słowacki jest autorem poematu z siedmiu pieśni zbudowanego zatytułowanego „Rozmowa z Matką Makryną Mieczysławską”.) Wracając jednak do matki Makryny – jest to na pewno postać intrygująca. Niezależnie od ocen moralnych jej postawy, cenić trzeba przemyślność, spryt, zmysł obserwatorski tej największej polskiej hochsztaplerki i niepoprawnej oszustki. Po mistrzowsku umiała grać na instrumencie uczuć narodowych, z prawdziwą wirtuozerią odwoływała się do sentymentów „bogoojczyźnianych”, w pełni wykorzystała swoje doświadczenia życiowe. Podziwiać należy jej pęd ku lepszemu życiu. Sama nauczyła się czytać najpierw po polsku (z ukradzionej zresztą książki), później po rosyjsku. Wykorzystywała każdą szansę, by zapewnić sobie lepsze życie. Ślepy instynkt, prymitywna wola przeżycia pozwalały jej na pokonywanie kolejnych piętrzących się przed nią przeszkód życiowych. Nie załamywała się, z żelazną logiką realizowała ten plan, który zapewniał jej przetrwanie i dobrobyt. Była też niewątpliwie doskonałą aktorką! Pozbawiona uczuć wyższych wspaniale umiała się do nich odwoływać! Była pragmatyczką, istotą prostacką, o przyziemnych umotywowanych egoistycznie poglądach (o śmierci Mickiewicza mówi tak: „Pojechał gdzieś, między Turki sprośne, i tam go śmierć zabrała; napchali w niego zielska jakiegoś, liści, trawy, siana, i tak jak kukłę trocinami wypchaną, przysłali go dopiero do Paryża i tam sobie razem z tym sianem gnije.”). A jednak...! Słowacki w swoim poemacie tak mówi o niej: „Na twarzy jasne widziałem męczeństwo, / Jakieś męczeństwo wielkie, boże, złote, / Które mię z góry uderzyło w ciemię / Jak Pan, gdy rzuca zbrodniarzem o ziemię...”.
Według mnie „Matka Makryna” Jacka Dehnela to książka, z którą warto pobyć. Zarówno ze względu na chwytliwy temat, który podejmuję, ciekawą konstrukcję, jaką czytelnikowi przedstawia, jak i na przesłanie, które z sobą niesie. Uważam, że książka ta między innymi uczy, iż nie należy się załamywać, bo w życiu wszystko może się zdarzyć, należy tylko być zdeterminowanym i zdecydowanym na działanie. Matka Makryna jest tego najlepszym przykładem.
Gabriela Kansik DKK Oleska Biblioteka Publiczna
Książka zbudowana jest z dwu części. (...) Obie są swoistą spowiedzią. Penitentką w obu jest ta sama osoba – matka Makryna. Obie części opowiadają o przypadkach życia mniszki. Obie rozpoczynają się tak samo: „W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, będę pisała prawdę, samą prawdę i tylko prawdę, tak mi dopomóż Pan Bóg w niebiesiech i wszyscy święci Jego, amen”. I obie diametralnie się różnią!!! Jedna część powieści ukazuje bohaterkę jako Polkę-męczennicę, cierpiącą za wiarę i ojczyznę. Druga część przedstawia nieszczęśliwą kobietę, ale także przebiegłą oszustkę żerującą na uczuciach religijno-patriotycznych innych. Fragmenty obu części przeplatają się, powoli ukazując ową PRAWDĘ o życiu tytułowej bohaterki. Powieść jest tak skomponowana, że wątek martyrologiczny w części pierwszej ujęty jest zgodnie z chronologią, natomiast sekrety życia bohaterki w części drugiej ujawniane są nie w pełni chronologicznie, w porządku odwróconym, gdyż o najwcześniejszych latach życia bohaterki czytelnik dowiaduje się w końcowych dopiero rozdziałach. Matka Makryna to postać historyczna. Jednak książka o niej nie jest tylko jej biografią. Jest to raczej utwór psychologiczno-społeczny, próbujący rozwikłać fenomen kłamstwa funkcjonującego jako niepodważalna prawda przez niemal całe stulecie. Jest to utwór próbujący wyjaśnić, jak to się stało, że prosta, by nie powiedzieć prostacka, Żydówka stała się w świadomości jej współczesnych polską szlachcianką wysokiego rodu, że niewykształcona, prymitywna w sposobie bycia, osoba rozmawiała z elitą intelektualną swoich czasów, znała księcia Czartoryskiego, upominała Mickiewicza, lekceważąco zbywała Słowackiego czy Norwida, ośmieliła się uderzyć Jełowickiego, uczestniczyła w audiencji u papieży, była odwiedzana przez przedstawicieli arystokracji – polskiej, francuskiej, włoskiej. Jest to przy tym także utwór pomagający zrozumieć, w jaki to sposób wdowa po rosyjskim oficerze, która nigdy nie była mniszką, mogła funkcjonować w opinii ogółu jako przełożona zakonu unickiego bazylianek z Mińska prześladowana przez prawosławnych popów za swe przekonania religijne i narodowe. A przede wszystkim jest to powieść o kobiecie, która z bardzo prozaicznego powodu - by przeżyć - potrafiła stworzyć sobie nową tożsamość i to tak doskonale, że niemalże sama w to swoje drugie wcielenie uwierzyła!
Matka Makryna to naprawdę Jutka spod Lubcza, która została najpierw służącą Julką w pańskim pałacu, a później żoną kapitana carskiej armii, czyli Ireną Wińczową. Małżeństwo jej się nie udało; wykorzystywana, upokarzana, katowana przez męża pijaka przeżyła piekło. Po śmierci współmałżonka została sama na świecie, bez rodziny, przyjaciół, bez środków do życia. Wtedy, nie mając nic do stracenia, trochę przez przypadek, postanowiła zostać matką Makryną. I stworzyła mit męki sióstr bazylianek, który okazał się strzałem w dziesiątkę! Za opowiadanie o cierpieniach prześladowanych zakonnic otrzymywała kromkę chleba, dach nad głową, współczucie i uznanie ludzi. Tak podsumowuje historię swojego życia: „Raz, że wdowa. Dwa, że biedna. Trzy, że stara. Cztery, że baba. Pięć, że przechrzta żydowska. Sześć, że brzydka. Z bliznami dawnymi na twarzy, a paroma jeszcze całkiem świeżymi, pomarszczona, przygarbiona, z nogami popuchniętymi, sapiąca, gdy po stopniach wchodzi – a przecież wchodziłam po stopniach coraz wyżej i wyżej, przez Poznań, przez Paryż, aż do samego Rzymu, a dalej w królestwo czynienia cudów i prorokowania, jakby mi aniołowie pod stopy kolejne stopnie kładli ze złota i kryształu.” Szczególnie interesującą w książce, według mnie oczywiście, jest kwestia, jak udało się owej fałszywej przeoryszy „omotać” polską emigrację. Gdy poznawałam kolejne fragmenty jej opowieści o siedmioletnich cierpieniach, wyczuwałam przecież, iż rysowane obrazy heroicznych zmagań z przeciwnościami losu, głodem, katorżniczą pracą, z okucieństwem prześladowców są mało prawdopodobne. Historię tę cechuje wielki dramatyzm, patos, egzaltacja, a eskalacja ukazywanych cierpień urasta do jakichś fantasmagorycznych wizji (przykładem niech będą makabryczne opisy męczeńskich śmierci mniszek). A przecież taką właśnie wersję poznali Polacy przebywający na obczyźnie, w Paryżu i w Rzymie. Nie przeszkadzały im drobne nieścisłości w jej opowieści, nie zrażały ich noty dementacyjne carskiej dyplomacji, sprostowania i dowody kłamstwa. „Zanurzyli się” w tej swoistej bajce o złym smoku – carze rosyjskim, który prześladuje niewinne zakonnice rękami swoich oprawców oraz o biednej niewinnej sierotce - niezłomnej obrończyni polskości, której udaje się tego smoka przechytrzyć i pokonać. Przyjęli oni rzekomą matkę Makrynę z otwartym sercem, wzruszali się jej męką, podziwiali jej odwagę i wytrwałość, szukali u niej pomocy duchowej, pociechy, wręcz cudu! Udało się autorowi niezwykle celnie wytłumaczyć ten fenomen zapotrzebowania na cierpiętnictwo za ojczyznę i odwagę w przeciwstawianiu się zaborcy. Matka Makryna doskonale sama tłumaczy ten trend: „...na początek jednak starczyło powtarzać Bóg i Polska, Moskale i męczeństwo, w różnych porządkach, a łzy już w oczach stawały, sznirpiły nosy i palce same sięgały po różańce”. Patriotyzm i postawa antycarska w historii mińskiej przeoryszy stały się prawdziwym chlebem, którym karmiły się, tam daleko na obczyźnie, rzesze wszystkich żyjących jedynie nadzieją zmartwychwstania ojczyzny.
Bardzo ciekawie przedstawia się przy tym obraz polskiej emigracji ukazany oczyma osoby pragmatycznie oglądającej rzeczywistość, realistki twardo stąpającej po ziemi. Ci najwięksi, najświętsi w Paryżu, czczeni przez rzesze uchodźców – książę Czartoryski, wieszcz Mickiewicz, mistrz Towiański – to po prostu dziwacy w mniemaniu matki Makryny, a już najdziwaczniejsi i najgorsi w żywiole polskim to poeci, od których „nie można się było opędzić”. Świetnie też autor przedstawia postrzeganie dwóch dla nas dzisiaj największych twórców tej doby – Mickiewicza i Słowackiego. Matka Makryna tego pierwszego widzi jako człowieka, z którym należy się liczyć, tego drugiego natomiast lekceważy totalnie. Ogrom tego lekceważenia widoczny jest chociażby w prostym fakcie, iż nie potrafi zapamiętać jego nazwiska! Nazywa go różniście, ale chyba ani razu właściwie. Słowacki więc – i tu popis językoznawczy autora! - to Sławucki, Słowiński, Sławuski, Sławacki, Słowicki, Słowikowski. A poemat o niej przez niego napisany kwituje matka Makryna krótko: „...choć gdyby to on (Mickiewicz), a nie Słowiński o mnie poemat napisał, nie tylko wszyscy Polacy we Francyi łzy by lali jak grochy, ale i niejeden Francuz...”. (Juliusz Słowacki jest autorem poematu z siedmiu pieśni zbudowanego zatytułowanego „Rozmowa z Matką Makryną Mieczysławską”.) Wracając jednak do matki Makryny – jest to na pewno postać intrygująca. Niezależnie od ocen moralnych jej postawy, cenić trzeba przemyślność, spryt, zmysł obserwatorski tej największej polskiej hochsztaplerki i niepoprawnej oszustki. Po mistrzowsku umiała grać na instrumencie uczuć narodowych, z prawdziwą wirtuozerią odwoływała się do sentymentów „bogoojczyźnianych”, w pełni wykorzystała swoje doświadczenia życiowe. Podziwiać należy jej pęd ku lepszemu życiu. Sama nauczyła się czytać najpierw po polsku (z ukradzionej zresztą książki), później po rosyjsku. Wykorzystywała każdą szansę, by zapewnić sobie lepsze życie. Ślepy instynkt, prymitywna wola przeżycia pozwalały jej na pokonywanie kolejnych piętrzących się przed nią przeszkód życiowych. Nie załamywała się, z żelazną logiką realizowała ten plan, który zapewniał jej przetrwanie i dobrobyt. Była też niewątpliwie doskonałą aktorką! Pozbawiona uczuć wyższych wspaniale umiała się do nich odwoływać! Była pragmatyczką, istotą prostacką, o przyziemnych umotywowanych egoistycznie poglądach (o śmierci Mickiewicza mówi tak: „Pojechał gdzieś, między Turki sprośne, i tam go śmierć zabrała; napchali w niego zielska jakiegoś, liści, trawy, siana, i tak jak kukłę trocinami wypchaną, przysłali go dopiero do Paryża i tam sobie razem z tym sianem gnije.”). A jednak...! Słowacki w swoim poemacie tak mówi o niej: „Na twarzy jasne widziałem męczeństwo, / Jakieś męczeństwo wielkie, boże, złote, / Które mię z góry uderzyło w ciemię / Jak Pan, gdy rzuca zbrodniarzem o ziemię...”.
Według mnie „Matka Makryna” Jacka Dehnela to książka, z którą warto pobyć. Zarówno ze względu na chwytliwy temat, który podejmuję, ciekawą konstrukcję, jaką czytelnikowi przedstawia, jak i na przesłanie, które z sobą niesie. Uważam, że książka ta między innymi uczy, iż nie należy się załamywać, bo w życiu wszystko może się zdarzyć, należy tylko być zdeterminowanym i zdecydowanym na działanie. Matka Makryna jest tego najlepszym przykładem.
Gabriela Kansik DKK Oleska Biblioteka Publiczna